Dzierżoniów

RSSRSS

Przejdź do: E-URZĄD

Logo Unii Europejskiej

MENU

Dzierżoniowianin zdobywa Elbrus

08-10-2012

30 czerwca uczestnicy wyprawy Elbrus 2012 stanęli na najwyższym szczycie Europy – Elbrusie. 5.642 m n.p.m., 3.292 m przewyższenia, ciśnienie powietrza 500 hPa i 18-sto godzinny atak szczytowy. Zapraszamy do przeczytania relacji z wyprawy.

Elbrus (5.642 m n.p.m.) - najwyższy szczyt Rosji położony w północno-zachodniej części Kaukazu przy granicy z Gruzją. W środowisku alpinistycznym, to nie Mont Blanc (4.810 m n.p.m.), a właśnie Elbrus jest uznany za najwyższy szczyt Europy. Góra jest wygasłym wulkanem pokrytym lodowcem, a składają się na nią dwa wierzchołki – wyższy zachodni i niższy wschodni (5.621 m). Statystycznie tylko co czwartemu spośród próbujących udaje się zdobyć szczyt. My, w dziewięcioosobowym zespole - Michał Świegoda i Marek Chrząszcz (Tuchów k. Tarnowa), Małgorzata Kucyniak i Jarosław Sobel (Rybnik), Mateusz Matuszczak (Będzin), Andrzej Goczyński (Kielce), Lucyna Mieszek i Piotr Mieszek (Reszów) i Przemysław Wojda (Dzierżoniów / Wrocław), spróbowaliśmy naszych sił w czerwcu br., a wyglądało to tak.

Wtorek, 26 czerwca. Zaczynamy.
4:45, po trzech dniach podróży przez Ukrainę i Rosję dojeżdżamy do ostatniej stacji kolejowej na naszej drodze – Piatigorsk. Uzdrowiskowy klimat miejsca daje nam się poczuć już na wejściu – jesteśmy chyba jedynymi niekuracjuszami wychodzącymi z pociągu, co też ułatwia rozpoznanie nas przez Anaeva - naszego przyszłego kierowcę, który ma nas przewieźć przez Dolinę Baksanu do podnóża góry – miejscowości Azau. Domawiamy niedomówione dotąd szczegóły (Anaev jest przysłany przez klub wysokogórski z Nalczika, z którym uzgadnialiśmy transport) i ruszamy. Podróż przebiega szybko, po drodze zatrzymujemy się na załatwienie formalności meldunkowych (tzw. OVIRu) w Nalchiku, mijamy lotne posterunki milicji i wojska utrzymujące stan podwyższonej gotowości w regionie - rok wcześniej miały tu miejsce zamachy terrorystyczne przez co region został zamknięty na cały rok dla ruchu turystycznego. Na miejsce docieramy ok. godz. 14:00, szybki prysznic w lokalnym hotelu, przepakowanie i ruszamy w górę.
Szóstka z nas, by oszczędzać siły na dalszą drogę, wybiera wjazd kolejką do pierwszej i drugiej stacji na wysokość 2970m i 3470 m, pozostali ruszają pieszo. Góra nie każe długo czekać na swoje „humory” – w połowie drogi do pierwszej stacji zaczyna rzęsiście padać. Duch w narodzie jednak silny, ciągniemy karawanę dalej. Do stacji docieram ok. 17:15. Są tu już Gosia i Jarek – zdecydowali się zostać na noc, bo nie przygotowali odzieży na deszcz. Chwilę później dochodzą Mateusz i Andrzej – oni też decydują się nocować tutaj. Przede mną trudna decyzja, bo chciałbym, na potrzeby aklimatyzacji, spędzić noc na wyższej wysokości, ale z drugiej strony wyjście w taką pogodę, kiedy nie zna się drogi jest obarczone dużym ryzykiem. Aklimatyzacja wygrywa. Żegnam się z grupą i ruszam w górę. Widoczność słaba, na szczęście udaje mi się odnaleźć trasę. Żwawym krokiem docieram do stacji MIR, drugiej stacji kolejki, kilka minut po 19:00. Marek, Michał, Lucyna i Piotrek, którzy dojechali tu kolejką, zakopali się już w śpiworach i wyczekują na sen. Zjadam szybką kolację i do „łóżka” – niekapiący dach i brak ścisku to ostatni tak komfortowy nocleg w najbliższych dniach.

Środa, 27 czerwca. Mamy obóz.
Wyruszamy chwilę po 7:00. Już na początku spotyka nas miła niespodzianka – po wieczornym i nocnym deszczu zostały tylko mokre kamienie, na niebie zaczyna dominować kolor niebieski, a słońce rozbiera nas z kolejnych warstw odzieży. Podekscytowanie powodowane dobrą pogodą jest potęgowane przez wyłaniające się na horyzoncie dwa wierzchołki Góry. Po dojściu do tzw. Beczek (ostatnia stacja kolejki, 3.780 m) – kiedyś zbiorniki na paliwo rakietowe przechowywane na wypadek działań wojennych, dziś najwyżej wysunięte czynne schronisko, Góra odsłania swoje oblicze w całej okazałości. Widok jest zjawiskowy, a upragniony szczyt wydaje się być w zasięgu kilku godzin marszu (oj, jakże to było mylne wrażenie!). Tutaj też zaczyna się strefa wiecznego śniegu. Kilka zdjęć, pogaduchy z Amerykanami regenerującymi siły po zejściu, a w zasadzie zjeździe quasi skialpinistycznym ze szczytu, i kierunek na dzisiejszy cel – Priut 11.
Kilkadziesiąt metrów nad Beczkami spotykamy rosyjską przewodniczkę wysokogórską, która potwierdza nam kierunek do Priuta (wybraliśmy nieregularną drogę). Odchodząc pyta o Ryszarda Pawłowskiego – legenda polskiego himalaizmu, partner Jerzego Kukuczki, bo współpracuje z nim przy komercyjnych wyprawach na Elbrus. Dumni, że jesteśmy Polakami ruszamy w górę.
Zapada gęsta mgła, widoczność ogranicza się do kilku metrów, no i mamy problem z odnalezieniem drogi. Pamiętając o czyhających szczelinach lodowych, uruchamiamy gps. Jarek podsyła nam koordynaty i próbujemy wrócić do gry. Na marne, gps (znanej marki na literę „G”) chce nas wysłać w niezidentyfikowaną otchłań. Powtórnie wytyczona droga napawa nas radością podobnie jak poprzednia. Chowamy elektronicznego gpsa i uruchamiamy gpsa organicznego. Nosy wyprowadzają nas z powrotem na właściwą drogę. Jeden ból głowy mamy z głowy, ale pojawia się następny – ten dosłowny – ciśnienie powietrza staje się coraz niższe (zbliżamy się do 4.000 m), krew coraz gęstsza, coraz mniej tlenu absorbujemy. Środki przeciwbólowe i te na rozrzedzenie krwi trzymamy w plecakach, ale to jeszcze nie ich pora. Mocno zmęczeni docieramy do Priuta – kiedyś schronisko, dzisiaj wspomnienie o schronisku. Sto metrów wyżej (ok. 4.150 m) rozbijamy nasz docelowy obóz.
„Deszczowa” część grupy, zaczynając dziś z pierwszej stacji kolejki, dociera do Priuta godzinę później, obóz rozbijają nieco poniżej naszego. Miejsce wydaje się potwierdzać sprzyjające nam szczęście – kilka kroków od obozu płynie polodowcowy strumyk – nie trzeba topić śniegu na wodę więc i gazu wystarczy nam na dłużej. Szczęścia nie potwierdzają jednak prognozy pogody, które docierają dzisiaj – czwartek ma być przed i po południu ładny, a przez kolejne dni tzw. dupówa. Z obawy przed utknięciem w obozie w oczekiwaniu na poprawę pogody rozważamy skrócenie procesu aklimatyzacji i zaatakowanie szczytu następnego dnia. Zmęczenie, powracający ból głowy i problemy z oddychaniem szybko korygują plany – w czwartek zostaniemy w obozie i zrobimy tylko wyjście aklimatyzacyjne.

Czwartek, 28 czerwca. Ach, te prognozy!
Pierwsza trudna noc za nami. Wczorajsze słońce pozostawiło mocny ślad po sobie – spieczone ręce i szyja skutecznie uprzykrzały nam sen (filtr pięćdziesiątka sprawdza się idealnie...do pierwszego wytarcia), a wysokość dołożyła swoje. Na zewnątrz mleko z posypką – nic nie widać i jeszcze prószy śnieg, prognoza pogody była dobra, ale na inny dzień. Zaczynam żałować zostawionych w depozycie kart, bo odrobina hazardu to zawsze lepsze krążenie, a w tak nieruchawy dzień to jak lekarstwo. Pogoda nie poprawia się, a dochodzi jeszcze wiatr zwołujący śnieżycę. Zapowiada się cały dzień restowy (odpoczynek), bo wyjście aklimatyzacyjne nie byłoby dzisiaj przyjemnym doświadczeniem.
Czas wykorzystujemy na rozważenie nowych scenariuszy ugryzienia Góry, pierwszy remanent stanów magazynowych jedzenia i gazu, i zabawy manualne ze szpejem (sprzęt wspinaczkowy). I tak do wieczora. Aktualna prognoza na piątek mówi, że mamy szansę podziałać, ale o czwartku mówiła podobnie...

Piątek, 29 czerwca. A jednak, te prognozy!
Śnieg obija się o tropik więc próbuję znów usnąć, ale spanie na tej wysokości nie należy do najłatwiejszych. Z wykluciem ze śpiwora czekam na pozostałych. Chwilę po 6:00 zaparzamy herbatę i wracamy do wczorajszych rozmów co robić dalej. Aura nie napawa optymizmem - czyżby Góra chciała nam powiedzieć „nie tym razem, moi drodzy”? Mija 7:00, a w oknie namiotu jakby pojaśniało. Nie zapeszamy, siedzimy cierpliwie wypatrując słońca. I jest, zaświeciła wymarzona lampa. Zwieramy szeregi i w górę. Najpierw pięćdziesiątkami (serie kroków z odpoczynkiem) potem czterdziestkami, po trzech godzinach docieramy do górnej części Skał Pastuchova (od nazwiska wspinacza, którego wszystkie próby zdobycia Góry kończyły się w tym właśnie miejscu, 4.750 m). Nisko zawieszone chmury sprawiają wrażenie jakbyśmy stali u nieba bram.
Pół godziny dla oka i płuc, i wracamy do obozu, bo subtelne -10oC zagląda nam już pod polary. Po drodze spotykamy sąsiadów obozowych z Krasnodaru (Rosja, Kaukaz) i drugą część naszej grupy – Gosię, Jarka, Andrzeja i Mateusza – wnoszą namiot do Skał, żeby skrócić drogę podczas ataku szczytowego. Wymieniamy się prognozami pogody i ustalamy godzinę ewentualnego wyjścia w sobotę.
Do obozu wracamy z dwoma znakami zapytania – czy jutro zaświeci słońce i czy my podołamy wyzwaniu? Wyjście aklimatyzacyjne, przez świeżonapadane pół metra śniegu, zajęło nam pięć godzin, a zmęczenie wskazywałoby na co najmniej trzy takie odcinki. Regularny atak szczytowy to ok. czternaście godzin więc będzie ciężko, może nawet ciężej niż ze zjedzeniem liofilizatów (odwodnione, lekkie i wysokokaloryczne jedzenie) czwarty dzień z rzędu. Przygotowujemy sprzęt i idziemy spać. Budziki nastawione na północ.

Sobota, 30 czerwca. 18 godzin starań.
Ależ pięknie! Niebo usłane gwiazdami jak na widokówce. Zbieramy się. Chwilę po 1:00 kończymy gotowanie wody i w drogę. Żadnych oznak wczorajszego zmęczenia, idzie nam się dobrze, jedynie mróz dokucza. Po drodze mija nas ratrak wwożący komercyjną grupę do Skał Pastuchova. Cieszymy się, że nie będziemy musieli sami torować drogi w nieprzedeptanym jeszcze śniegu, ale, jak to w górach, zaskoczenie jest jedyną pewną rzeczą, która się przydarza. Ok. 3:30 stajemy przy Skałach żeby ubrać raki i uprzęże, i powiązać się liną. Niby proste czynności, ale przy temperaturze odczuwalnej ok. -30oC zajmują nam ponad 30 minut. Z rozrzewnieniem myślę o kominiarce, którą przymierzałem w Skalniku przed wyjazdem i tłumię myśli o możliwych odmrożeniach. Dochodzą do nas Andrzej z Mateuszem (Jarek nabawił się kontuzji i zrezygnował z atakowania szczytu, Gosia została z nim). Zakładam słuchawki i zagrzewam się muzyką do dalszego boju (nie, Torzewskiego nie wnosiłem na górę). Wschodzące słońce poprawia nam nastroje. Ruszamy dalej. Tempo mamy szybsze od grupy idącej przed nami więc pewnie wyprzedzimy ich przed szczytem. I tak też się dzieje – ok. 8:00, po przejściu niekończącego się podejścia, dochodzimy do podnóża niższego wierzchołka Góry mijając komercyjną ekipę. Śnieg robi się coraz głębszy i po sześciu godzinach wdrapywania się pod górę torowanie drogi, które nam przypadło, nie jest przyjemnym zadaniem. Ale walczymy, Andrzej wysuwa się na szpicę i wydeptuje dużą część drogi. W sukurs przychodzi Lucyna, a później łaskawie przewodnik ekipy korzystającej z wydeptanej przez nas ścieżki. Tempo jednak nam słabnie, a pamiętając o prognozowanym na popołudnie załamaniu pogody, zastanawiamy się czy uda nam się wrócić na czas. Do siodła (zagłębienie między dwoma wierzchołkami Góry, 5.380 m) mamy jeszcze godzinę. Mateusz decyduje się na powrót do obozu. Nie jest to dobre miejsce na powrót w pojedynkę, ale droga została przedeptana przez kilkanaście osób, więc powinno być bezpiecznie ze szczelinami. Za Mateuszem zawraca ekipa komercyjna. W szóstkę - Lucyna, Piotrek, Michał, Marek, Andrzej i ja - idziemy dalej.
W siodle stajemy ok. 10:30. Patrząc na ostatni odcinek drogi – stroma dwustumetrowa ściana ze świeżym opadem śniegu – wypatrujemy cudu. A cud nadchodzi! Obozowi sąsiedzi z Krasnodaru docierają chwilę później. Szli wydeptaną przez nas ścieżką i mają jeszcze zapasy sił. Zabierają się do torowania drogi, my zaraz za nimi. Z tego etapu pamiętam, że długi czas starałem się powstrzymywać sen (ciśnienie powietrza spadło do ok. 500 hPa). Szliśmy w rakach zabezpieczając się czekanami więc ewentualny zjazd na ścianie nie powinien być groźny... w miejscach gdzie nie ma szczelin.
Ok. 13:00 dochodzimy do skał skąd już tylko krótki trawers i prosta na szczyt. Niestety minęło południe, i zgodnie z prognozą, pogoda zaczyna się pogarszać. Mgła ogranicza widoczność do kilkunastu metrów i sypie śniegiem. Do szczytu zostało nam już pół godziny, idziemy. Tutaj muszę zaznaczyć, że obecność obozowych sąsiadów, u których jeden z uczestników wyprawy zdobył Górę już kilka razy, pomogła nam w decyzji o dalszym wejściu, bo warunki pogodowe nie napawały optymizmem na powrót. O 13:50 czasu lokalnego stajemy na szczycie.
Stoimy najwyżej w Europie – 5.642 m. Widoków na otaczające krajobrazy nie uświadczamy, ale i tak radość i satysfakcja ogromne. Uściski, zdjęcia i czym prędzej na dół. Zejście zajmuje nam ok. pięciu godzin i przed 20:00, po 18 godzinach ścierania się z Górą, wszyscy jesteśmy już w namiotach. Szybki ogląd stanu zdrowia – kilka niegroźnych odmrożeń i objawów choroby wysokościowej – i sen.


Niedziela – środa, 1-4 lipca.
Leniwie otwieramy oczy przed 7:00. Śniadanie (dla tych, co mogli jeszcze patrzeć na płatki owsiane i bakalie), zbieranie obozu i ruszamy na dół. Przed 13:00 wznosimy już toast i objadamy się lokalnymi specjalnościami w Leili (malutkie bistro w Azau). Domawiamy transport i późnym popołudniem docieramy do Mineralnych Wód. Tutaj żegnamy Gosię, Jarka, Mateusza i Andrzeja jadących wykorzystać pozostałą część urlopu na Krymie, i w poniedziałek wsiadamy do pociągu. W środę wieczorem ostatni z nas dojeżdżają do domów.

30 czerwca Górę próbowało zdobyć łącznie ok. trzydziestu osób, udało się dwunastu, w tym naszej szóstce. Za powodzenie wyprawy chciałbym serdecznie podziękować wszystkim jej uczestnikom, w szczególności Gosi i Jarkowi za oprawę organizacyjną, Andrzejowi za trud torowania drogi, Mateuszowi za sprzęt zabezpieczający i pogodę ducha, Lucynie i Piotrkowi za medykamenty i pozytywne nastawienie, i Markowi i Michałowi za gościnę w namiocie i wszystkie cenne informacje. Specjalne podziękowania dla Spółki Marchem ze Skarbimierza, która finansowo wsparła wyprawę. Ponadto, podziękowania należą się dr Adamowi Domanasiewiczowi za konsultacje medyczne oraz serwisowi Doba.pl za patronat medialny nad wyprawą.

GALERIA Z WYPRAWY

Źródło: Doba.pl

Polecane informacje:

  • Kilkadziesiąt starych pieców mniej

    39,5 tys. zł – tyle pieniędzy trafi do mieszkańców Dzierżoniowa, którzy w ubiegłym roku wymienili swoje stare, węglowe piece na nowe, bardziej przyjazne środowisku. Dzierżoniów...

    Czytaj dalej
  • W twojej rodzinie występuje problem przemocy domowej lub uzależnień? Szukasz pomocy dla kogoś znajomego lub bliskiego będącego ofiarą przemocy domowej? Skorzystaj z bezpłatnego, lokalnego telefonu zaufania 883-993-525. Dowiesz się, gdzie i na jakie wsparcie możesz liczyć w Dzierżoniowie.

    Przemoc domowa, uzależnienia? Zadzwoń na lokalny telefon zaufania

    W twojej rodzinie występuje problem przemocy domowej lub uzależnień? Szukasz pomocy dla kogoś znajomego lub bliskiego będącego ofiarą przemocy domowej? Skorzystaj z bezpłatnego,...

    Czytaj dalej
  • W ramach programu „Aktywne wsparcie” rozpoczęły się w dzierżoniowskim OPS-ie zajęcia Psychoedukacyjnej Grupy Wsparcia dla Kobiet z Doświadczeniem Przemocy i Współuzależnionych. Można jeszcze do niej dołączyć. Zajęcia prowadzi psycholog Joanna Pawlak.

    Grupa wsparcia dla kobiet dotkniętych przemocą i współuzależnieniami

    W ramach programu „Aktywne wsparcie” rozpoczęły się w dzierżoniowskim OPS-ie zajęcia Psychoedukacyjnej Grupy Wsparcia dla Kobiet z Doświadczeniem Przemocy i Współuzależnionych....

    Czytaj dalej
  • Dobiega końca rewitalizacja parku im. Janusza Kusocińskiego

    Jak zmienia się park im. Janusza Kusocińskiego

    - To jeszcze nie jest efekt końcowy, ale zmiany są już widoczne. Pielęgnacja istniejącej zieleni, dużo nowych nasadzeń, wyremontowane ścieżki i alejki, nowa "mała architektura"....

    Czytaj dalej

Kalendarz wydarzeń

p w ś c p s n
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31

Nadchodzące wydarzenia

Brak nadchodzących wydarzeń

Galerie zdjęć Dzierżoniowa

Pogoda

DzisiajCloudy-1°C

2°C